
To przychodzi po zmroku
Reżyseria: Trey Edward Shults
Scenariusz: Trey Edward Shults
Gatunek: Horror
Data polskiej premiery: 7 lipca 2017
Domek w środku lasu. Zabite wszystkie okna i drzwi, oprócz jednych – tych które pozwalają im wyjść na świat. W domku trzyosobowa rodzina próbująca się obronić przez tajemniczym wirusem, który także odciska piętno na ich psychice. Paul – ojciec i mąż, zrobi wszytko, aby tylko uchronić swoją rodzinę od zagłady. Nie wiadomo, co to za wirus, skąd się wziął i jak można się nim zarazić. Klimat grozy? W pewien sposób, na pewno. Sytuacja wydaje się być niebezpieczna, ale w tym całym chaosie, przedstawiona rodzina nawet się odnajduje i nie najgorzej funkcjonuje i walczy z otaczającą ich rzeczywistością. Wszystko płynie swoim rytmem, dopóki w ich życiu nie pojawi się pewien mężczyzna. Po jego „przybyciu” na pozór nic się nie dzieje, do pewnego momentu… I właśnie wtedy, gdy już pojawia się nadzieja, że film się wreszcie rozkręci, on się… kończy.
Zapala się światło.
Na sali słychać śmiech.
Czy słusznie? Trochę tak.
Wspaniale budowane napięcie i klimat grozy pękł jak bańka mydlana. Szkoda, bo potencjał tego scenariusza nie został wykorzystany. Wszystko wskazuje na to, że z założenia i z „bandery”, pod którą sprzedawany był film, miał powstać horror surwiwalowy. Surwiwal był, ale niestety ze standardowym horrorem nie miał on nic wspólnego.
Zwróćcie uwagą, jak wszyscy zawsze narzekają na horrory z efektami „specjalnymi”. Nie podoba im się to, że z szafy wyskakuje zjawa, albo pojawia się ktoś w lustrze, czy też wyskakuje jakiś potwór spod łóżka, gdy ktoś akurat pod nie zagląda. Narzekają, a tak naprawdę właśnie takich efektów oczekują, co ewidentnie można było zobaczyć po seansie To przychodzi po zmroku. Rozumiem, że czasem w tych filmach brakuje odpowiedniej atmosfery, ale bez efektów dźwiękowych i wyskakujących potworków, horror to już nie to samo. W przypadku omawianego filmu popełniono ten błąd, niestety jest kardynalny. Sam nastrój nie wystarczy, ale stanowi on solidną podbudówkę do dalszych wydarzeń. Brak zombiaków lub chociażby napływających zarażonych sprawili, że w moich oczach zyskał on bardziej miano familijnego niż przerażającego filmu grozy. Właśnie w taki sposób twórcy rozłożyli ten film na łopatki. Nie wzięli pod uwagę, że strzelili sobie tym w kolano.
Najstraszniejsze w tym filmie są sny i w sumie nic poza nimi. Na tym kończą się efekty specjalne. Nikt za specjalnie nikogo nie atakował. Objawy choroby pokazano tylko cząstkowo. Żadnych potworów, zmarłych… Wszystko utrzymane w bardzo tajemniczym tonie. W moim przekonaniu trochę jednak za dużo tych tajemnic. W sumie żadna z nich się nie wyjaśniła, co wywołuje niedosyt. Głód rozwikłania tej zagadki, nie został zaspokojony. Na usta mi się ciśnie: „Ależ to był horror!” – Niestety tylko w znaczeniu przenośnym.
Abstrahując od tego, że słaby to jest film grozy, to ma w sobie „to coś”, co przyciąga uwagę i ogląda się go bardzo dobrze. Za to należy się producentom ogromny plus. Bardzo podobały mi się racjonalne zachowania bohaterów. Wydaje mi się, że właśnie tak ludzie mogliby zachowywać się, gdyby naprawdę miała miejsce taka sytuacja. Tylko niewiele to daje dla samego filmu. Wolałabym, żeby zachowywali się nieracjonalnie, a film był straszny.
Wydaje mi się, że bardziej na miano filmu grozy zasługuje produkcja, która nie została przypisana do tego gatunku, a określana jest jako fantasy i przygodówka. Mam na myśli Mumię. Ona była naprawdę utrzymana w mrocznym, egipskim klimacie. Jako dziecko uwielbiałam tego typu filmy. Obok dowcipu i pewnych absurdów były tam mumie, umarlaki, klątwy, sporo akcji, co przekładało się na spore emocje i jest świetnym materiałem na horror. Tom Cruise ma już swoje najlepsze lata aktorskie za sobą, jednak nie położyło to ostatecznie całego filmu, więc śmiało mogłyby obydwa filmy ze sobą konkurować pod względem podnoszenia adrenalina u widzów.
Podsumowyjąc: tutaj po zmroku nic nie przyszło…