
Bardzo długo mijałam Chemię śmierci w księgarni na pułce, zanim zdecydowałam się na jej zakup. Sama nazwa i ogromna mucha na okładce skutecznie mnie odstraszały. Byłam w Hamburgu na targach i akurat czytałam Anioły śniegu Jamesa Thompsona i bardzo ją zachwalałam niemieckiej koleżance (pochodzącej z Polski). I to właśnie ona powiedziała mi, że jej znajomi zachwycają się pozycją Simona Becketta – Chemia śmierci. Skoro tak, zaryzykuję – pomyślałam. I po powrocie do Polski, od razu – choć niedosłownie – pobiegłam do księgarni i zakupiłam polecaną książkę.
Pierwsze kilka linijek wydały mi się… Dość obcesowe, może trochę odrażające, tak samo z resztą jak na początku okładka. To był tylko początek. Później opowiadanie z każdą linijką i stroną stawało się coraz lepsze. Nie zauważyłam nawet, kiedy „zakochałam się” w głównym bohaterze – Davidzie Hunterze – i jego przygodach. Antropolog sądowy, który tymczasowo zajął się leczeniem trochę bardziej żwawych pacjentów niż dotychczas… Wcześniej zajmował się głównie określaniem czasu i przyczyn zgonów ludzi. On zajmował się zwłokami, na których inni już dawno postawili krzyżyk. Rozkładające się, gnijące ciała, to w końcu jego specjalność. Książka jest utrzymana w tak samo mrocznym klimacie, jak mroczne i okropne jest jego zajęcie. Czytelnik chłonie te wszystkie okropności jak gąbka wodę i chce coraz więcej.
Pisząc, że zakochałam się w Hunterze, miałam na myśli to, że jest to tak niezwykle sympatyczną i pozytywną postacią, że naprawdę nie sposób go nie polubić. Jego zajęcia może nie przekonywać, ale on sam jest naprawdę super! Poznajemy jego historię i fakty, które sprawiły, że zamieszkał w miejscu, o którym najprawdopodobniej zapomniał sam Pan Bóg. W miejscu, gdzie zawsze pozostanie „obcym”, mają miejsce makabryczne zbrodnie, a pan doktor nie będzie mógł się od nich odciąć, chociaż bardzo by tego pragnął.
Poza aspektem czysto kryminalnym i obcowania ze zmarłymi, poznajemy codzienne życie dr. Huntera, które moim zdaniem jest przedstawione w niezwykle realny sposób. W ogóle ta p ostać jest taka prawdziwa.
Wydarzenia łapią czytelnika w kleszcze i nie wypuszczają do ostatecznego rozwiązania sytuacji – punktu kulminacyjnego. Najlepsze w tym wszystkim jest sposób, w jaki Beckett pogrywa z czytelnikiem. Gdy Ci się wydaje, że już nic gorszego wydarzyć się nie może, to wtedy właśnie to się dzieje – często o wiele gorszego. Książka jest nafaszerowana niespodziewanymi zwrotami akcji i ani przez chwilę nie zwalnia tempa.
Panująca tam małomiejska rzeczywistość jest przedstawiona w nietuzinkowy sposób. Czasem budzi sympatię, czasem nie. Nieważne co się dzieje w książce i kto akurat się w niej pojawia, to i tak się podoba i pochłania się ją w zawrotnym tempie.
Przeczytałam wszystkie części, jedna po drugiej i bardzo długo musiałam czekać na kontynuację, ale wreszcie się doczekałam. I nawet już ją czytam. Początek zapowiada się równie dobrze, co Chemia śmierci.
Jeśli jeszcze nie czytaliście Chemii śmierci, to nie ma co się zastanawiać i koniecznie trzeba po nią sięgnąć! Dla mnie jedna z najlepszych książek, które czytałam.